czwartek, 11 kwietnia 2024

Bieszczadzkie grzybobrania

 

Po raz pierwszy nazbierałem ci ja grzybów do syta właśnie w Bieszczadach. To była ogromna frajda, a normę stanowił pełen plecak w godzinę. A potem to już sprawa należała do słońca.







 Dziś wątek grzybowy z książki „Bieszczady w PRL-u”.

„Początek lat sześćdziesiątych, Suche Rzeki nieopodal Zatwarnicy.

Pewnego letniego popołudnia z połonin schodziło kilku pokutników w polowych mundurach. W wypłowiałej pałatce taszczyli coś, co nie przypominało nic konkretnego, dlatego rozbudzało wyobraźnię. Cóż oni mogli nieść? Wygrzebane przez lisy ludzkie kości? Znalezioną przypadkiem starą broń? Zrzucone późną zimą jelenie poroża?

Żołnierze zeszli na drogę, kiedy my podjeżdżaliśmy „żukiem” – opowiada ówczesny kierownik budowy w Suchych Rzekach. Naszym oczom ukazała się góra prawdziwków. Najwięcej było takich malutkich, najlepszych do marynowania, ale nie brakowało też okazów rekordowych. A żaden robakiem nietknięty, z twardym korzeniem, zdrowym podbrzuszem. Rany Julek!

Zapytałem wojaków – gdzieżeście tyle nadarli?! Pod Wetlińską, ale dla nas to żadna frajda, bo za karę, za lewizny. My nic z tego nie będziemy mieć, wszystko pójdzie do oficerskich garów.

- Takiej masy prawdziwków naraz moje oczy jeszcze nie widziały  - opowiada dalej Augustyn – więc pasły się tym widokiem, aż przyszło otrzeźwienie, że zamiast marnować czas, trzeba czym prędzej samemu drałować pod połoninę i szukać tego grzybowego skarbca. Raz-dwa załatwiłem na budowie, co było trzeba i razem z Władkiem, tak samo zapalonym zbieraczem, pognaliśmy do lasu. Już na jego skraju dojrzałem wyłaniającą się z trawy mnogość wielkich kapeluszy, ale przecież nie o takie mi chodziło, tylko o te najmniejsze. Łazimy z Władkiem tu i tam, zaglądamy pod gałęzie drzew i nic. Co jest do ciężkiej cholery? Z konieczności napakowaliśmy do dwóch worków po cemencie te dorodne  i z takim bagażem wróciliśmy do bazy w Smolniku.

- Gdzie? Gdzie takie rosną? Dopytywali gorączkowo robotnicy, a kiedy już się zwiedzieli, że za Suchymi Rzekami, dawaj prosić: - Kierowniku, dajcie wywrotkę, nie żałujcie. Toć dla wszystkich nazbieramy, do suszenia, kiszenia, smażenia. Będzie zupa grzybowa, sos grzybowy, grzybki na zagrychę, a i na Wigilię wystarczy.

- A niech was, jedziemy! – zakomenderował szef, nakazując panu Bolkowi, kierowcy stara, wpisanie do karty drogowej kursu z budowy na budowę. Po półgodzinie byliśmy na miejscu i ruszyliśmy tyralierą w las. Oderwałem się od grupy, jak to mają w zwyczaju wytrawni grzybiarze, nie chcąc, aby inni podebrali mi co lepsze okazy.

Wypatrywałem tych wymarzonych krasnoludkowych borowików, ale jak na złość widziałem tylko te duże. Omijałem je lekceważąco, choć za mną chłopaki czyścili teren, nie pozostawiając w polu widzenia nawet jednego. Po jakimś czasie, zniechęcony i rozeźlony, postanowiłem zrezygnować z dalszych poszukiwań,  i właśnie wtedy moja obuta w gumiak noga nadepnęła na coś, co przy pierwszym skojarzeniu wydawało się ślimakiem albo żabą, lecz sekundy później okazało się najprawdziwszym prawdziwkiem idealnego rozmiaru. Spryciarz skrył się pod borowiną. Po chwili, już na klęczkach, co rusz odkrywałem kolejne małe borowikowe perełki i wrzucałem do przepastnego  kosza na ziemniaki, pożyczonego przed wyjazdem od chłopa w Smolniku.

    W takiej sytuacji, przyznaje zbieracz, człowiek traci poczucie czasu i rzeczywistości, rozgorączkowany zbiera, zbiera i zbiera. Po dwóch godzinach nie jeden, ale dwa kosze oraz plecak wypchane były po brzegi. I jak to teraz znieść z góry po stromiźnie nie narażając się na upadek i sturlanie w dół niczym kłoda drewna? Co dwadzieścia metrów przystawałem, sapiąc jak stara lokomotywa, w połowie ze zmęczenia, a w połowie z emocji. W końcu opadłem z sił i nawet rozmyślałem nad wyrzuceniem części prawdziwków, aby sobie ulżyć w drodze, jednak zaraz przychodziło otrzeźwienie, że tak cennej zdobyczy, okupionej takim wysiłkiem, nie można zostawić – wspomina.

      Na pomoc współtowarzyszy wypadu nie mógł liczyć – każdy szedł objuczony podobnym ładunkiem, a byli i tacy, co jeszcze napchali borowików do beretów i powiązanych koszul. Ludzka zachłanność nie zna w takich sytuacjach granic. Ostatkiem sił, z ociekającą od potu koszulą i gaciami, dowlókł się sprawca grzybobrania do wywrotki, mając przed oczami migotania świecących plamek, co wyraźnie wskazywało, że jest bliski utraty przytomności.

   Po powrocie na kwaterę zabrano się do czyszczenia i krojenia grzybów. Co parę minut umilano sobie czas  samogonem, zagryzając siedemdziesięcioprocentowy trunek słoniną z musztardą. Świtało, kiedy kończyli.

   Po śniadaniu runo zawieziono do miejscowej cegielni, gdzie na przepastnym piecu suszyło się dwa dni. Później zaprzyjaźniony stróż zapakował grzyby do papierowych worków  - załatwionych przez kierownika od wypalaczy za butelkę wina owocowego Czar Pegeeru. Niby wszyscy mieli dość, ale mimo to jeszcze przez tydzień jeździli grupowo wywrotką pod Połoninę Wetlińską i targali do Smolnika tysiące prawdziwków.

     Tę historię Witold Augustyn opowiedział swego czasu pacjentom szpitala wojskowego w Przemyślu, w który sam tez wychodził z choroby. Nie chcieli wierzyć w takie, jak mówili, fantasmagorie.

Lecz znalazł się jeden, który potwierdził, że sam w owym czasie przebywał na grzybobraniu w Bieszczadach. Mieszaną lwowsko-przemyską gwarą opowiadał:

  - Pojechali my zakładowa wycieczką z Przemyśla w Bieszczady. Po czterech godzinach tłuki stanęli my na odpoczynek na łące przy Potoku Nasiczańskim. Do dobrego zwyczaju należało, że wycieczka zakładowa obowiązkowo musiała być pijana.

    Rozhajcowano ogniska, kiełbasy nadziano na patyki. Półlitrówki ćmagi zaczeli pękać jedna za drugą, a echo góralskich i lwowskich piosenek odbijało się od połonin. Chyba za dużo ja naraz pojadł, bo po chwili mnie przyparło i ja poszedł w krzaki. Porozglądał się, czy mnie kto nie widzi, spuścił portki i kucnął. Już się napiął, miał popuszczać, a tu przede mną trzy prawdziwki jak malowane. Tak ja na kolana i chap, chap.

Całkiem ja się zapomniał, że świecę dupiszczem niczym księżyc w pełni, ale co tam się przejmować, jak tyle wokół borowików. Kiedy miał już z kilkanaście, tak ja wstał, zapiął portki, a ze świętalnej koszuli zrobił worek i tam ponapychał grzyby. Jak ja to przytachał na biwak, to się wielki tumult zrobił. Ferajna kiełbasę i wódkę zostawiała i gnała w pobliski lasek. Dopiero w drodze powrotnej dała sobie zmianę i z tymi siatami prawdziwków ledwo wytoczyła się z autobusu.

    I wiesz pan co? To ja to gówno, które tam w bieszczadzkich krzakach miał zostawić, przez te grzyby z powrotem do Przemyśla przywiózł”.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz