środa, 10 stycznia 2024

Pod jaworem

 

„marlod” w komentarzu do „Stuletnia czereśnia” opisuje swoją bieszczadzką przygodę z 1988 roku. I popatrzcie Czytelnicy: - tyle lat minęło, a wspomnienia z tego jednego dnia utrwaliły się na zawsze.

    W kilku ostatnich postach opisałem część takiego jednego fantastycznego dnia. Dziś ciąg dalszy.

Dom stoi, czereśnie strawione, odzywa się głód i przypomina o konieczności zajęcia się kuchnią. Umocowałem ruszt, postawiłem na nim garnek i przypominam sobie, że babcia mówiła na garnek - garczek. Więc zachwyciłem się tym moim wiernym garczkiem, choćby z powodu, że jest on elegancko oskrobany po poprzednim biwaku. 





Pod jaworem leżą maleńkie piórka orła, co wskazuje na obecność gniazda w koronie drzewa.


 Obiad niespiesznie dochodzi na małym płomieniu. Pogoda cycuś.



 Do deseru zaprosiłem prawie cały mój aktualny zwierzyniec.  



1 komentarz:

  1. Pozwolę sobie Zbyszku na dokładniejszy opis mojej bieszczadzkiej wycieczki .Gdzieś w drodze z Rzepedzi do której dojechałem z tatą czarną ciuchcią z Zagórza, po 12-godzinnej podróży pociągiem nocnym z Łodzi, spotkaliśmy stado owiec z owczarkiem, strażnikiem stada. Było to w okolicy Turzańska. Pies przemiły, położył mi głowę na nogach, dorwał się do pustego słoika po pulpetach, które z tatą podgrzaliśmy na kuchence turystycznej;) Wylizał dokładnie resztki w środku. Morze zieleni i traw wokół. 1.lipca 1988 roku. W oddali las i cel:Chryszczata (bez oznakowania szlaku) . Po posiłku ruszyliśmy dalej, nie wiedząc co nas czeka. Planowaliśmy dojść do czerwonego szlaku i zejść z Chryszczatej do Duszatyna.. Ale czasy to były bez GPSów, i innych wynalazków. Trasa była celowo zaplanowana bez oznakowanego szlaku , bo tego wymagała odznaka turystyczna na kolejnym etapie trudności. Z Turzańska na Chryszczatą, idąc ścieżką w górę, wchodząc w las, widzieliśmy jak ścieżka coraz bardziej zanika... Idziemy dalej, a las coraz bardziej dziki i pełen wykrotów. Nie doszliśmy na Chryszczatą, a skądże! Robiło się późne popołudnie, my zmęczeni po całonocnej podróży, z ciężkimi plecakami na plecach.Las mieszany, potem bukowy, z wykrotami, dolinami , przewalonymi drzewami.Czułem się jak w Amazonii. W pewnej chwili nie wiedząc dokładnie dokąd zmierzamy, tata zawiesił kartkę z opisem naszej wycieczki, na wypadek gdyby ktoś nas później szukał:) Szliśmy na azymut w kierunku zachodzącego słońca, potykając się co trochę o śliskie od wilgoci przewalone drzewa, skały lub liście.Przed zmierzchem udało nam się zejść do cywilizacji:) a mianowicie do wsi Prełuki. Tam zapukaliśmy do domku przy stacji kolejki leśnej. Mieszkał tam gość który uciekł od rodziny i znajomych , bo leczył alkoholizm. Chciał mieć spokój i uwolnić się od nałogu i znajomych z którymi popijał. Zapaliliśmy światło w pokoju , zaraz przyjechał ktoś na motorze z pobliskiego campingu (może na nim było wtedy kilka namiotów).Sam się dziwił że zapaliło się w tym domu światło, bo zwykle nikt tam światła nie palił. Mieliśmy gołe łóżka na sprężynach, ale mieliśmy śpiwory więc dało się przespać. I tak z Rzepedzi podążaliśmy aż po Tarnicę i Ustrzyki Górne przez kolejne kilkanaście dni. Oj dałbym wiele żeby cofnąć się do tych czasów i z Ś.P. Tatą pójść znowu w góry.
    W drodze powrotnej PKS z Ustrzyk Górnych do Zagórza , zabierał gdzieś po drodze żywego świniaka w klatce i przewoził go w luku bagażowym. Ech, łezka się w oku kręci.

    OdpowiedzUsuń