poniedziałek, 14 listopada 2022

Historia sosnowego plasterka

Jest koniec sierpnia 2022. W mazowieckich lasach z powodu suszy następuje koniec pierwszego wysypu grzybów. Pomimo suszy bywam w tych lasach systematycznie, czekając na wysypu ciąg dalszy. Z braku laku zbieram kurki, te akurat pojawiają się, a to tu, a to tam. One są nazywane przez literaturę, tudzież niektórych nie wiadomo czemu pieprznikami jadalnymi.

Nazbierałem więc ci ja normę kurków (kurek?) i już wracam. Naraz patrzę: - zwykła sprawa, leży zwalone drzewo. Bo rzadko się zdarza, żeby sprawa była niezwykła, czyli żeby zwalone drzewo stało. Więc drzewo się zwaliło i leży. A dokładnie to leży sosna. Była wichura w marcu i ona poprzewracała trochę starszych, czyli słabszych drzew. Obok zwalonej sosny ledwo widać pień innej sosny, ponieważ panowie drwale mazowieccy ścieli sosnę nietypowo nisko, niemal na równo z ziemią – a przecież, podobnie jak inni drwale, to oni zwykle rżną wyżej. To przyziemne cięcie już zdążyło ściemnieć od marca. Dzięki temu przyrosty roczne są wyraźnie widoczne.


Ściętej sosny nie widać, co oznacza, że panowie drwale ją wzięli, tę sosnę i ją zabrali. Ich leśne prawo. Ale, ale. Tuż obok pieńka-ścięcia leżał plasterek poprawki. Ja takie niby drobne rzeczy-poprawki zauważam i mnie to zaraz zastanawia. Samo życie przecież, w dużej swej części, składa się z drobnych zdarzeń. Niektórzy mówią nawet, że w takich drobnych zdarzeniach jest zapisany „wzór na szczęście”. Może tak być, chociaż niekoniecznie, bo ja uważam, że „wzór na szczęście” tkwi w środku człowieka. Tam trzeba go szukać, a nie na zewnątrz.

Lecz wróćmy do drwali mazowieckich. Może oni, ci drwale, się zakładali, kto potrafi ściąć plasterek z pnia, gdy poprzednie cięcie już było bardzo nisko - prawie przy samej ziemi, na równo go ściąć, teraz już całkiem równo z ziemią. Albo coś w tym guście. W każdym razie myślałem o tym, bo miałem czas. Jednak nic nie wymyśliłem, poza tym, że mogło być tak, albo inaczej.

Plasterek miał wygląd nieciekawy - był z tej swej widocznej strony chropowaty, żeby nie powiedzieć poszarpany, tudzież nawet ciemniejszy od przyziemnego cięcia, aliści nie byłbym sobą, gdybym sprawy nie obadał z obu stron. Odwróciłem więc plasterka i okazało się, że z drugiej strony jest on gładki i jasny.


Sprawę oczywiście zarejestrowałem, po czym wróciłem do domu. A w domu, moja ukochana żona czekała z obiadem. Po obiedzie, gdy zdawałem mojej ukochanej żonie słowno-zdjęciową relację z leśnej wędrówki, usłyszałem: - O! Jaki fajny plasterek! A to nie mogłeś go zabrać?

Mogłem! I nawet chciałem! Co ciekawe, to ja dokładnie tak samo w lesie pomyślałem: - ależ fajny ten plasterek! Tu młodych Czytelników informuję, że ludzie, dopóki się kochają, jadą na tej samej fali myślowej.

Więc jeszcze w trakcie obiadu, powziąłem zamiar powtórnego udania się do lasu w celu zabrania stamtąd plasterka. On mentalnie już był mój.

Następnego dnia, zaopatrzony w bieszczadzki plecak, zboczyłem nieco z kierunku, aby sprawdzić jedną pominiętą wczoraj grzybową miejscówkę – tu także nie było nic. Dopiero przy samym zwalonym drzewie natknąłem się na garść kurek – dziwne, ponieważ suchość ściółki w tym miejscu była taka, że aż trzeszczało pod butami.

Ucieszony sytuacją, najpierw, czy też najsampierw, jak mówią niektórzy, postanowiłem zjeść niecodzienne śniadanie na drewnianym stole – plasterku. Sytuacja bowiem jako żywo przypominała biwakową przygodę z kamiennym bieszczadzkim stołem – blatem (był wpis). Dlatego po jedzeniu posadziłem na owym stole, znanego już Czytelnikom bieszczadzkiego misia.










Potem z wielką trudnością – nie chciał się zmieścić - załadowałem plasterka do plecaka i skierowałem się w stronę domu, gdzie moja ukochana żona ……. itd. Aliści nie spieszyłem się, gdyż miałem czas. A tak zwanym nawiasem mówiąc: - niesiony plasterek, pomimo suszy był mokry - pewnie nasączył się rosą poranną i swoje ważył, dlatego w drodze powrotnej, a było tego ładnych kilka kilometrów, poczyniłem jeden odpoczynek.

Usiadłem ci ja, a potem przybrałem nawet ułożenie półleżące. Dobrze mi było z samym sobą. Dzień był cudny, sierpniowe słońce świeciło, atoli przykrego upału nie było, wokół nikogusieńko, otaczał mnie tylko las i otulała cisza, a ogólne zadowolenie z życia parowało z uszu. Nic, zupełnie nic mi do szczęścia nie brakowało - wszedłem na ulubiony luzik, co równało się natychmiastowemu wpadnięciu w objęcia Stanu Dziękczynienia za to, co jest. Jak wiemy, w tych ulotnych chwilach, kiedy dusza śpiewa, Anioł Opiekuńczy spełnia Twoje życzenia, a jeśli takich nie masz, to nieraz przychodzą człowiekowi do głowy swobodne, głupie (albo mądre), w każdym razie refleksyjne myśli. I do mnie dwie takie myśli przyszły.

Myśl pierwsza: - popatrzyłem na swoje nogi: - Ależ mam ładne nogi! Jak na swój wiek oczywiście. Zagadnienie do oglądu.


 I zaraz nadpłynęła myśl druga, luźno związana z pierwszą: - A krowy? Co krowy? No mają nogi i dobrze, że krowy mają takie długie nogi. Bo jakby miały krótsze, toby je trawa łaskotała po dojkach.

Po dotarciu do mieszkania, umieściłem plasterek z sosny do wyschnięcia na honorowym miejscu przy stanowisku dowodzenia. Po starannym policzeniu pierścieni przyrostów rocznych okazało się, że sosna była moją rówieśnicą. Na zdjęciu plasterek już wyschnięty, jak widać po prawie bieżącej dacie w kalendarzu, oraz powstałym klasycznym pęknięciu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz