środa, 27 kwietnia 2022

Małomównie na przełęczy Żebrak.

 






Do szałasu doszedłem już w całkowitym zachmurzeniu. Zaczęło śnieżyć i to od razu gęsto. Zasiadłem pod dachem, pojadłem niespiesznie czekolady, jako że miałem czas, po czym również niespiesznie ruszyłem z powrotem. Sypało, a oprócz tego wiatr zaczął gnać tumany śniegu. Kiedy mijałem rozwidlenie dróg Mików – Wola Michowa, wszystkie ślady, moje i wilków, były już niewidoczne. Zrobiło się jednolicie biało.


 Instynktownie obejrzałem się - widać było tylko biel drogi wśród ściany lasu, nie szedł za mną żaden zwierz, ale za to nadciągała mgła, zbliżając się tumanem z góry.


 Idę.

Płatki śniegu wirują, wiatr w porywach huczy w koronach drzew. Przyspieszam kroku – jest z góry, a więc idzie się łatwiej.

Ku pokrzepieniu ducha opowiadam sobie bez słów – czyli małomównie, pouczającą historię na temat małomówności Indian z północy Kanady.

 

Rzecz działa się ponad sto lat temu na brzegach Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. Koczujące na tych terenach plemiona Indian żyły w zgodzie z białymi, bo to biali kupowali od Indian skóry zwierzęce po zimie, dostarczając w zamian rzeczy potrzebne miejscowym.

     Jeden z agentów Kompanii Hudson cieszył się wśród tubylców szczególnym poważaniem.

Kiedyś między dwoma plemionami wynikł spór, a ponieważ Indianie chcieli pokojowo załatwić sprawę, zwrócili się do wspomnianego agenta, aby zwołał zebranie wojowników i pomógł rozwiązać spór.

   

Ustalono godzinę, dzień i miejsce spotkania.

W tym oznaczonym dniu, o ósmej rano, agent przybył konno pod samotną pinię rosnącą wśród stepu.

     Nie zastał nikogo.

Ponieważ znana mu była niepunktualność Indian (Indianie mają czas) – nie miał wyboru i czekał.

Minęła jedna godzina, potem druga. Agent wykoncypował, że pewnie wszystko pomylił: - i godzinę pomylił i dzień, tylko miejsca był pewien. Już chciał się zabierać stamtąd, kiedy z radością zarejestrował tętent koni i za chwilę ujrzał galopującą grupę wojowników.

     Indianie zajechali, zeskoczyli z koni, powitali „bladą twarz” uniesionymi dłońmi i w milczeniu zasiedli półokręgiem wokół samotnej pinii rosnącej wśród stepu.

     Niedługo później nadjechała druga grupa wojowników i również rozsiadła się wokół pinii, tworząc zamknięty krąg.

Usiedli, siedzą, zapalili fajki, palą i milczą.

Agent był pewien, że któryś z przybyłych zagai zebranie. A tu nic. Cisza. Nikt nie zabiera głosu. Minęła kolejna godzina.

Tego było już za wiele. Agent wstał i przemówił:

    „Moi czerwoni bracia wezwali mnie tutaj, abym rozpatrzył ich spór. Lecz próżno czekam na głos mych braci. Jak długo jeszcze mamy trwać w milczeniu?”

Po tym pytaniu wstał jeden z wodzów i powiedział: - „Jesteśmy wdzięczni naszemu białemu bratu, że zechciał przybyć na zebranie. Dzięki jego obecności zdołaliśmy przemyśleć całą sprawę i znaleźliśmy jej sprawiedliwe rozwiązanie. Dziękujemy”.

Gdy tylko to zwięzłe oświadczenie wodza wybrzmiało, obie grupy bez zbędnej zwłoki wskoczyły na mustangi i tylko gasnący w dali tętent kopyt świadczył o tym, że było jakieś zebranie.

    Po powrocie do Fort Norman, agent napisał obszerny raport i wysłał go do Biura do Spraw Indian.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz