poniedziałek, 7 kwietnia 2014

W dół i w górę



Piszę intensywnie, bo jeszcze jutro popiszę i następują kolejne przedwakacje.
.
Dwa zdjęcia z 1980 roku, na nim dwóch turystów – moich obecnych znajomych, którzy spali wtedy na Przełęczy Orłowicza. Jeden z nich to Henryk Bieszczadnik.
    





Niespiesznie idę Połoniną Wetlińską.
        


    
 Zbliża się południe, na drodze nieliczne grupki turystów, którzy idą tu od podejścia z Berehów Dolnych.
     


Zaczyna się zejście, chwilami dość strome po wysokich stopniach kamiennych. Pod górę podchodzą teraz dziesiątki osób, dorosłych, młodych i starszych, także idą dzieci. Kulminacja upału. Wszyscy nieźle zziajani. Co chwila ktoś mnie pyta, czy jeszcze daleko, bo jestem pierwszym schodzącym na ich drodze. Odpowiadam, że na górze jest dziś wspaniała widoczność i boski orzeźwiający wiatr, oraz podaję odległość.

I już Berehy. Na dole widać jeden samochód ( Było w sumie tylko pięć ) na parkingu w Berehach Dolnych.    
 A ta góra ponad Berehami, to już Przełęcz Caryńska. Tam idę.
   


 Po przemknięciu przez Berehy Dolne ( dziś dwie chałupy, przy jednej sklepik, kupiłem loda na patyku)
krótki pobyt na cmentarzyku tych, których wywieziono stąd w 1951 roku do Rosji i podejście na Połoninę Caryńską.

Jest już po południu, a więc więcej osób schodzi, niż wchodzi. Droga podejścia tak samo ciekawa, jak poprzedniego dnia, chociaż aż do gołoborza bez szerszych widoków.
      Bardzo gorąco. Do samego gołoborza idę bez odrobiny wiatru.
Wypiłem już całą dużą butelkę wody, bo wiem z przewodnika, że prawie na szczycie jest wodopój.
Kończy się las i zaczynają się widoki.
Cudnie jest!
        Nadlatuje helikopter ratowniczy z Sanoka i ląduje po chwili. Jak się okazało, młody chłopak skręcił nogę przy linii gołoborza i zabierają go. To ten sam helikopter, który wylądował przy strażnicy w Łupkowie.
Mocno strome podejście na ostatnim odcinku. Rozglądam się za źródełkiem. Jest!
   Kilkadziesiąt metrów na prawo od podejścia, jest silnie zielona trawa. Wszyscy, którzy idą ze mną, patrzą, co robię. Otóż podchodzę do bijącej z ziemi wody, na kolana i piję do syta.
Potem zdejmuję buty i kilkanaście metrów poniżej brodzę boso po cieniutkim strumyczku.
  Słyszę nieprzychylne komentarze, że tak nie wolno. A jak wolno? Kupę spuścić do rzeki? Chemii dodać do wody?
    Źródła nie mącę, ono jest kilka metrów wyżej, dlatego nie zwracam uwagi na tych mendzących. Nikt do mnie nie dołączył do pochodzenia po wodzie pod szczytem, nikt nie miał odwagi, więc zazdrościli i docinali, ale to już nie moja sprawa, nie moja. To sprawa tresury społecznej, która koduje co wypada, co należy, a jeśli ktoś się z tego błędnego kanału wyłamuje, należy go ściągać do ogólnego bagna ciemności – do jedynej obowiązującej prawdy.

Napełniam butelkę i wchodzę na szczyt. Jak w piecu!
     


Wieje gorący wiatr. Zerkam z ciekawości na telefon – jest 16.00.
To niestety bardzo wcześnie, ludzie pójdą sobie o 18.00 najwcześniej. Na ławkach siedzi ze trzydzieści osób, odchodzę kilkadziesiąt metrów, siad na poboczu i obiad. Żuję wolno, jak należy, patrzę na widoki, nie wiadomo kiedy upływa godzina. Spoglądam na miejsce z ławkami – a tam nikogo! Miłe zaskoczenie. Wszyscy sobie poszli.
    Jak dobrze! Jak dobrze!

Przychodzi pacjent do lekarza. Lekarz ogląda wyniki badań pacjenta i wpada w zachwyt: - jak dobrze, jak dobrze! - woła. 
Tak dobrze ze mną? - pyta pacjent.
Nie - odpowiada lekarz. Jak dobrze, że ja nie choruję na to co pan.

Cisza. Tylko wiatr szumi w uszach.
Nie słychać już rozmów o tym, co jeden z drugim powiedział w telewizorze.
A swoją drogą jest to zaskakujące, że ludzie noszą taki śmietnik w głowie, i tylko na małą chwilę, wymuszoną wręcz przez piękno natury, niezwykłe miejsce, potrafią się od tego śmietnika oderwać. Po krótkim czasie te śmieci wyłażą na wierzch. Siedzą tu, w tym niepowtarzalnym miejscu, niepowtarzalne widoki, a oni o polityce....... Mogliby chociaż zamilknąć, a nie ozory strzępić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz