czwartek, 28 listopada 2024

Kogut śpiewa na królewskim dworze

 


Opowiadamy dzieciom bajki, ciesząc się, że są takie istoty, które wierzą w niemożliwość.

I w ten sposób potęgujemy możliwości dorosłych.

 

Pewnego razu traktem wiodącym na królewski dwór szedł kogut.

Szedł, żeby przed królewskim zamkiem oznajmić, że król umrze, a wieśniak dostanie młyn.

 

Wyszedł mu naprzeciw wilk i zapytał;

- A dokąd to idziesz, kogucie?

- Idę śpiewać pod bramą królewskiego zamku – odparł kogut.

- Weź mnie ze sobą, może przydam ci się, gdy znajdziesz się w niebezpieczeństwie – zaproponował wilk.

- Dobrze, wezmę cię. Zamień się tylko w pchłę i schowaj w moim ogonie.

Wilk tak zrobił.

     Kogut ruszył dalej i po chwili spotkał niedźwiedzia, który spytał:

- Dokąd idziesz, kogucie?

- Idę śpiewać pod bramą królewskiego zamku – powiedział kogut.

- To weź mnie ze sobą, pomogę ci, gdy będziesz w potrzebie – rzekł niedźwiedź.

- Wezmę cię – kogut na to – tylko zamień się w pchłę i schowaj w moim ogonie.

    Niedźwiedź zamienił się w pchłę i schował w ogonie koguta.

I poszli dalej. A tu naraz zastąpił im drogę Mróz i pyta:

- A dokąd to, panie kogucie?

- Idę śpiewać pod bramą królewskiego zamku – znowu objaśnił kogut.

- Pójdę z tobą, może ci się na coś przydam – zaoferował Mróz.

- No dobrze, tylko zamień się w pchłę i schowaj w moim ogonie.

Mróz zrobił tak, jak kazał kogut i ruszyli dalej.

Wreszcie ukazał się zamek.

Kogut skoczył na most zwodzony przed bramą i odważnie zaśpiewał: „Król umrze, a wieśniak młyn dostanie”.

   Król usłyszał, co wyśpiewuje kogut i się strasznie zezłościł. Kazał koguta wrzucić między barany, żeby go zadeptały na śmierć.

Wrzucili słudzy królewscy koguta miedzy barany i poszli. Kogut wtedy wypuścił z ogona wilka, który rzucił się na stado, rozdarł barany na strzępy, żadnemu nie przepuścił.

    Następnego dnia kogut znowu zaśpiewał na moście: „Król umrze, a wieśniak młyn dostanie”.

    Tym razem król kazał wrzucić koguta między rozjuszone byki, żeby go rozerwały rogami. Natychmiast wykonano królewskie polecenie. Kiedy kogut znalazł się wśród byków, zaraz wypuścił z ogona niedźwiedzia, który migiem rozprawił się z bykami, ratując koguta.

     Następnego dnia kogut znowu pojawił się na zwodzonym moście przed bramą zamku i zaśpiewał: „Król umrze, a wieśniak młyn dostanie”.

    Król rzekł wtedy do swoich służących: - trzeba tego bezczelnego koguta upiec. Napalcie w piecu i wrzućcie go do ognia!

Wkrótce piec był gorący i wrzucono do niego koguta. Wypuścił wtedy kogut Mróz z ogona. I piec się natychmiast zagasił, ostygł, a nawet zamroził, a kogutowi nie nadpaliło się nawet jedno piórko.

    Rano kogut cały i zdrowy znowu zaśpiewał przed bramą:

„Król umrze, a wieśniak dostanie młyn”.

     Tego już król nie mógł ścierpieć i rozkazał: - przynieście mi tego wstrętnego koguta, ja go połknę, bo inaczej on nie przestanie śpiewać tej swojej złośliwej piosenki.

   Zgodnie z rozkazem przyniesiono koguta, a król go połknął.

Jednak przedtem, na wszelki wypadek, kazał jednemu ze swoich żołnierzy stać obok siebie z mieczem w ręce, bo kogut mógł próbować ucieczki z ust króla. Żołnierz miał przykazane: - jak tylko kogut wychyli się z ust króla i wystawi głowę, masz jednym ciachnięciem obciąć mu ją raz na zawsze.

Stał żołnierz posłuszny i patrzył na usta króla. Denerwował się przy tym okrutnie i ręce mu drżały.

Nagle … król wychylił język, chcąc oblizać wargi. Żołnierzowi się wydało, że to kogut wychylił głowę, zamachnął się tedy chwacko mieczem i niechcący urąbał głowę króla.

 

P.S. Na tym bajka się kończy. Czytałem tę bajkę znajomemu dziecku, które ma rozwiniętą kreatywność. Po skończonym czytaniu dziecko pomyślało chwilę, po czym poruszyło cztery wątki: uważności, podejrzliwości, konieczności sprawdzania, umiejętności wyciągania wniosków.

- To już cała bajka? Zapytało (wątek uważności).

- Tak – odpowiedziałem.

- To pokaż książkę – zażądało (nieufność). Sześć lat ma, a już czyta swobodnie.

- Pokazałem - sprawdził (wątek trzeci).

- Bajka w porządku, ale zgubili w tej bajce wieśniaka i młyn – orzekło dziecko (wyciągnął wniosek).

środa, 27 listopada 2024

Poranek

Nareszcie staje się światło! A czas był najwyższy, bo już myślałem, że zrosnę się z ławką. To tylko brzask, ale już czuję się pocieszony. Zesztywniałem do imentu, wyskakuję więc ze śpiwora na kilka minut zdecydowanej gimnastyki. Po niej parę łyków zimnej wody na ocieplenie i zaczynam się cieszyć, że przecierpiałem dzielnie tę niecodzienną noc. (Chyba raczej nieconocną noc?)






 Karimata już obciekła, ale jeszcze wymaga suszenia, jak to gąbka.

Z każdą minutą wzbierał mi nastrój, być może z powodu że założyłem suche buty na te długie do kolan skarpetki zimowe, a na świecie zrobiło się nieco cieplej. 



Patrzę na czas zdjęcia z misiami: godz. 5 .05. Lubię piątki. Wychodzę na obejście najbliższego terenu.



 Luftwaffe fotografowało Bieszczady w 1944 roku.




Jest godz. 6.00. - wychynęło słońce! Od razu nastrój wystrzela, zupełnie jak pionowa świeca na giełdzie po dobrej wiadomości!  Właśnie minęły 24 godziny odkąd wysiadłem w Lesku, a ile się wydarzyło! Ruszam naprzód.


Wdrapuję się na znajomą górę z zasięgiem telefonicznym, kontaktuję z ukochaną żoną i wykładam na godzinkę mameroły do podsuszenia.



I znowu idę w tej straszliwej i cudownej samotności, atoli po drodze nie omieszkałem zajrzeć na teren zimowitów. Nie po to, by zobaczyć czy one nie wyrosły przez noc, tylko żeby odwiedzić wianek z chabrów, który tu zostawiłem uciekając przed burzą.


Wianek leży tam, gdzie miał leżeć. Trochę ci on jest zmechrany deszczem, ale nic to, na głowę jego i oto znowu mamy bardzo piękne zdjęcie człowieka zadowolonego.

Cieszmy się z małych rzeczy, bo w nich wzór na szczęście zapisany jest…. 

wtorek, 26 listopada 2024

Mokra noc nad Jeziorkiem Bobrowym

 


Kompletnie przemoczony wpadam pod wiatę. Pioruny biją bezpośrednio znad głowy – huk następuje równocześnie z oślepiającym błyskiem. Widzę błyskawicę uderzającą w resztki pni, wystające z wody i tak grzmotnęło, aż wiata podskoczyła razem ze mną. Ale co mi tam – co ma być to będzie, na razie rozbieram się z mokrego.



Plecak tym razem przemókł całkiem. Kiedyś (2010 r) kiedy go kupiłem, był reklamowany jako nieprzemakalny. Znaczy: wszystko się starzeje.

Ubieram to, co mam suche: Stoję bez spodni, w grubej koszuli flanelowej i skarpetach zimowych do kolan. Spodnie wyżęte z wody, razem z innymi mokrościami, rozwieszam na balustradzie i czuję się  ….. zadowolony!









Z czego zadowolony? Ano z tego, że jestem sam i wszystko wskazuje na to, że już dziś tak zostanie – nikt w taką pogodę tu nie zawita. Czyli jest ok, azaliż z jednym minusem ujemnym: zrobiło się trochę zimno, a deszcz zaczął zacinać dosłownie poziomo, ponieważ zerwała się silna wichura. Staję atoli za filarem na samym brzegu tarasu, bo tylko na ten mały skrawek nie dociera deszcz.

Stoję tak i stoję (niczego się nie boję), mija godzina, moje zadowolenie stopniowo topnieje, ponieważ zaczynam myśleć o spaniu: - gdzieś będę potrzebował zlegnąć, trzeba działać. Oceniam sytuację: - stół całkiem mokry, ławy są w lepszym stanie.




Ściągam obie ławy w ten suchszy róg tarasu i ścieram z nich wodę - łóżko już jest.

Teraz coś zjeść, bo głód się odezwał. Mam misli i jajka na twardo. Zajadam powolutku ( bo po co mam się spieszyć?) i od razu odzywa się pragnienie. 

      Pragnienie jest, a wody nie mam – butelkę zostawiłem na górze pod jałowcem, razem z resztą mamerołów. Atoli w Bieszczadach z pragnienia nie umrzesz. W historyczny stalowy kubek łapię wodę płynącą z dachu, wącham i ostrożnie smakuję. Doświadczenie bowiem do tego zmusza. Otóż była taka noc bezwodna na połoninach, konkretnie w szałasie Bukowe Berdo w kierunku Pszczeliny-Widełki, kiedy deszcz siąpił, a woda z dachu nie nadawała się do picia z powodu impregnatu chemicznego, którym powleczony był dach. Był wpis. Dlatego ostrożność. Pewnie i tu była chemia, ale lało już tak długo i tak obficie, że należało spróbować. Badam sprawę – jest dobrze - woda okazuje się bez zapachu i smaku. Wypijam trzy kubki – od razu czuję się lepiej i przypomina mi się autentyczna rozmowa z małym chłopcem z mojej rodziny, o wątku „próbowania”.

    - Wiesz wujek, wychodzę wczoraj na ulicę, patrzę – coś leży. Macam – miękkie. Wącham – śmierdzi. Próbuję – gówno!

- Coś ty? To próbowanie mogłeś sobie darować!

- Niby mogłem, ale jakoś samo tak wyszło.

- No dobrze i jaki był wynik próby?

- Gorzkie!

Dzieci są rozbrajające w swej autentyczności.

Wiatr ucichł, uderzył ostatni piorun i tylko deszcz szumiał po dachu, a ja zaczynałem się martwić. Nie o siebie, nie, tylko o zmartwienie żony, której obiecałem kontakt wieczorem, a stąd nie było zasięgu nawet dla smsów.

Zasięg jest dopiero z tej góry, gdzie leży reszta mojego majątku – półtora kilometra będzie. Tak czy siak muszę tam pójść, bo i śpiwór by się przydał. Ale pada równo.

Zapadłem w lekką drzemkę, bo gdy się ocknąłem (z zimna) już szarzało, a deszcz jakby zmniejszył intensywność.

Przygotowałem smsa: „jest ok, szykuję spanie w wiacie nad jeziorkiem, jutro się odezwę”. I czekałem co dalej z deszczem.

Szykuję dzisiejszy wpis i natykam się na następujący tekst, który pasuje tu jak ulał:

 „Stań się wodą – albo płyń.

Kiedy robisz to, co lubisz, tracisz poczucie upływu czasu. Tak miałem przy uprawie ogrodu, w czasie jazdy rowerem, podczas wędrowania, majsterkowania, na grzybobraniu. W takich chwilach po prostu jesteś, a jak niektórzy piszą stajesz się wodą (to ulubione powiedzenie Bruce’a Lee) – płyniesz . Zanikają granice twojego ego, wchodzisz w stan nazywany przez psychologów flow – przepływ.

Nic nowego pod słońcem, ten stan opisywał kilkadziesiąt lat temu i to na wiele sposobów wielki nauczyciel duchowy – Osho.

Ten stan flow, to niezapomniany czas spokojnej szczęśliwości osobistej, kiedy zatapiamy się w jakiejś czynności tak głęboko, że nie liczy się nic innego. Doznajemy spełnienia.

„Bądź totalny” – powtarzał Osho.

Podczas flow operacyjna część naszego mózgu spowalnia, dlatego tracimy kontrolę nad czasem i jak śliwka w kompot wpadamy w to sławne Tu i Teraz.”



Więc wpadnięty atoli w sławne Tu i Teraz, ze spowolnioną operacyjną częścią mózgu, w sposób spowolniony rejestruję, że dawno już przeszła pora pomiędzy psem a wilkiem, a deszcz prawie ustał. Nie wiedziałem czy to chwilowe tylko, ale działam instynktownie - mokre buty i spodnie na siebie założyć (brrr), na grzbiet suchy T-shirt, plecak zabrać i wio w dół a potem w górę wysłać smsa!

Zmarznięty zbiegam raźnie i tym biegiem rozgrzewam się stopniowo, a w czasie wdrapywania na górę nawet lekko pocę. Już jestem przy szczycie, w powietrzu jak mówią ślązacy – ślągwa (lekka mżawka). Przyciskam na roboczego smsa „wyślij”, a tu dupa! Nie idzie! Wilgoć? Podchodzę jeszcze kilka kroków i wyciągam rękę z telefonem w górę. Tkwię tak jak głupi kilka długich minut sprawdzając czy wiadomość poszła. Wreszcie wydaje się że poszła, ale jest jakiś dopisek pm, czy coś takiego, dlatego jeszcze chwilę stoję, pisząc nowego smsa, gdy przychodzi wiadomość od żony, że odebrała. Już spokojna, bo wie, że na razie nie zjadł mnie niedźwiedź.

   Wątek smsa mam aliści załatwiony, teraz biegiem do jałowca po mameroły! Karimata przyciśnięta kijem ochroniła buty i śpiwór, są suche, rzeczy do plecaka, karimata pod pachę i wio z powrotem! Jest prawie ciemno, gdy schodzę do drogi – teraz w górę! Coś mi się wyraźnie leje po boku – ano leci woda z karimaty zwiniętej w rurę - no to będzie spanie bez materaca.

Deszczyk się wzmaga, idę najszybciej jak się da. Nie widzę już drogi, idę po omacku, patrzę w górę, gdzie da się jeszcze rozróżnić po tunelu z drzew jaki trzymać kierunek. Do wiaty docieram zziajany akurat w chwili, kiedy coś zaczyna stukać po dachu – oto mam następną atrakcję - zaczął padać drobny, gęsty grad i szybko robi się naprawdę zimno (w nocy było 6 stopni). 

Zrzucam mokrości, zakładam suchości, sięgam po latarkę (dziesięcioletnia, ale bardzo rzadko używana, sprawdzona przed wyjazdem) pstrykam – zabździło na moment i zgasło! Wszechobecna wilgoć. Powoli mam dość.

    Lekko wkurwiony i już mocno senny, szybciutko szykuję spanie na macanego. A jest to rzecz niezwykle prosta, ponieważ mój kącik na tarasie ma 2 metry na dwa i tu wszystko pod ręką. Więc: - zdjąć mokre buty i spodnie, założyć zimową czapkę, zimowe skarpety, koszulę flanelową, śpiwór rzucić na wcześniej przygotowane zestawione ławy, wleźć do środka i lulu!

   Wlazłem i leżę ci ja. Zimno. Zimno i twardo. Jejku jak twardo! Atoli pomimo twardości przysypiam pewnie na godzinę i przekręcam się na bok – ależ twardo w kość biodrową tym razem, no nie usnę. Jeszcze próbuję na drugim boku – z tej strony jakby kość biodrowa mi bardziej wystaje (gruby to ja nie jestem) - na drugim boku gorzej. To znowu na plecy, teraz owszem przydarzył się sen pewnie z pół godziny i to byłoby na tyle – dłużej się nie dało.

Nie śpię, leżę ci ja sobie tylko na twardej ławie. Głucha noc jest, już nie pada, słychać tylko delikatne ciurkanie wody przelewającej się przez tamę. Leżę obolały od tego twardego łoża, a wokół sławna czarna bieszczadzka noc, kiedy nie widać nawet własnych myśli. Leżę w tej zimnej czerni, którą wydaje się, można dotknąć i przypomina mi się dowcip jak to gówno z dupą szło przez ciemny tunel:

- Ciemno tu jak w dupie – mówi gówno.

- Rzeczywiście gówno widać – zgodziła się dupa.

    Okutany w śpiwór siadam na ławie tyłem do przodu, na krawędzi oparcia ławy kładę (dla miękkości) kapelutek, czapkę zimową na czole zwijam w rurkę i tak osłonięte czoło opieram na krawędzi ławy. I w takiej oto fikuśnej, atoli prozaicznej pozycji, umordowany skutecznie, dotrwałem jakoś do brzasku.


poniedziałek, 25 listopada 2024

Czas wypoczynku

 


Życie w stanie pełnego luzu było zawsze wyklinane przez two­je pracoholiczne społeczeństwo i traktowane jak lenistwo. Po­czucie rozluźnienia oznacza jednak, że masz do wszystkiego zdrowe podejście. Nie gonisz jak wściekły za pieniędzmi, nie przepracowujesz się, a jedynie zaspokajasz swoje potrzeby ma­terialne. Praca jest właśnie po to. Są jednak także potrzeby du­chowe. Te zaspokajasz, jeśli umiesz „odpuścić". Niestety więk­sza część ludzkości całkowicie bojkotuje jakikolwiek rozwój duchowy.

Stan rozluźnienia to wspaniałe odczucie samej egzystencji, „nicnierobienia", siedzenia w ciszy; przecież trawa i tak rośnie sama z siebie. Ciesz się, że słyszysz ptaki, że drzewa są zielone, że wszystko ma wiele wymiarów i feerię barw. Poczucie, że ży­jesz, nie wymaga od ciebie żadnego wysiłku; odwrotnie - musisz zaprzestać wysiłków. Zatęsknij za stanem braku jakiegokolwiek zajęcia, bez napięć, bez trosk.

Takie wyciszenie pozwoli ci zestroić się z muzyką, która ciebie otacza, ale ty jej nie słyszysz. Nagle dotrze do ciebie, jak cudowne są wschody słońca. Mi­liony ludzi nie zwracają uwagi na piękno wschodów i zachodów słońca. Nie mogą sobie na to pozwolić. Są zajęci ciągłą pracą i wytwarzaniem; nie dla siebie, lecz dla sprytnie narzuconych cu­dzych interesów, dla tych, którzy mają władzę, którzy umieją ma­nipulować jednostkami ludzkimi.

Rządzący w swoim własnym interesie przekonują wszy­stkich, że praca jest czymś wspaniałym. A większość ludzi wie­rzy w to tak mocno, że nie jest już nawet w stanie się zrelakso­wać. Nawet w dni wolne od pracy chcieliby coś robić. Nie umieją usiąść na brzegu morza i rozkoszować się świeżym powietrzem, przesyconym jodem. Z braku lepszych zajęć są w stanie rozło­żyć na części lodówkę, chociaż działała bez zarzutu, albo roze­brać zegar pradziadka, który chodził od stuleci. Chcą coś po­prawić, polepszyć. Muszą coś robić, dokądś pójść, coś zorganizować. Nie usiedzą spokojnie w milczeniu - oto cały problem.

W święta ludzie wyjeżdżają do kurortów, na plaże. Nie po to jednak, by się zrelaksować - nie będzie na to czasu ze wzglę­du na tłok panujący tam w tym okresie. A święta to najlepsze dni na pozostanie w domu, bo całe miasto wyjeżdża nad morze. Zderzak przy zderzaku, jadą wszyscy... a kiedy dojadą, jest tam tak ciasno, że trudno znaleźć miejsce na plaży. Widziałem to na zdjęciach……

 Nawet morze śmieje się z ich głupoty. Poleżą tak sobie chwilkę i zaraz muszą kupić lody i coca-colę. Włączają przenośny telewizor albo radio tranzystorowe, tak żeby wszyscy na plaży mogli słyszeć. Wreszcie czas mija, paku­ją się i biorą udział w powolnym maratonie do domu.

W dni świąteczne zdarza się najwięcej wypadków; więcej lu­dzi zabitych, więcej rozbitych aut. To dziwne. Przez pięć dni w ty­godniu wszyscy marzą o weekendzie, mają plany, nadzieje. A przez te dwa wolne od pracy dni - nie mogą się doczekać, kie­dy znów otworzą się ich biura, fabryki.

Ludzie zostali zmuszeni do tego, by zapomnieć, na czym po­lega relaks. Każde dziecko rodzi się z tą zdolnością, nie musisz uczyć go jak odpoczywać. Po prostu patrz: jest ono w stanie cał­kowitego rozluźnienia, jest wypoczęte. Ale oczywiście nie mo­żesz mu na ten stan zadowolenia pozwolić - zaraz zaczniesz je cywilizować.

Dziecko rodzi się prymitywne, nieucywilizowane. Rodzice, nauczyciele i wszyscy inni otaczający je dorośli dokładają wszel­kich starań, aby je przystosować do społeczeństwa. Nieważne, że społeczeństwo jest chore. A byłoby lepiej nie wciskać dzieci w sztywne ramy społeczne, nie narzucać cywilizacji na siłę.

Ponieważ rodzice mają jak najlepsze intencje, nie zostawią dziecka w spokoju. Wpajają mu zasady pracy, produktywności, konkurencyjności. Tłumaczą mu, że jeśli nie jest jednym z naj­lepszych, to sprawia im zawód. Każdy więc chce być najlepszy.

Jak się rozluźnić? Jak można sobie odpuścić?

Słyszałem piękną historyjkę, która rozgrywa się w czasach, kiedy w Indiach kładziono pierwsze tory kolejowe. Brytyjski in­żynier, który nadzorował prace, nie mógł się nadziwić, że pewien młody wieśniak przychodził codziennie, kładł się w cieniu drze­wa i przyglądał, jak robotnicy pracują, a inżynierowie pokazują im, co i jak robić. Przynosił kanapki, po południu ucinał sobie drzemkę. Inżynier nie wytrzymał w końcu i zagadnął wieśniaka:

- Dlaczego sam nie zaczniesz pracować? Przychodzisz tu codziennie i marnujesz czas na gapienie się.

Wieśniak zapytał:

- Ale po co miałbym pracować?

- Po to, żeby zarobić pieniądze! - odparł inżynier.

- A co miałbym zrobić z tymi pieniędzmi?

- Nie wiesz, głupcze, co można zrobić z pieniędzmi? Jeżeli masz pieniądze, możesz wypoczywać i cieszyć się!

- Ależ ja właśnie to robię - odpowiedział wieśniak. - Po co mam sobie utrudniać życie: ciężko pracować, zarabiać pienią­dze, a potem cieszyć się i wypoczywać? Stać mnie na kanapki i to mi wystarcza. Moja droga jest prostsza.

Dzieci przychodzą na świat z wrodzoną, instynktowną umie­jętnością odpoczywania. Dlatego są piękne, są swobodne. Czy kiedyś to zauważyliście? Wszystkie dzieci, bez wyjątku, są ży­wotne, piękne i pełne wdzięku. Ale gdy dorosną; piękno i wdzięk znikną. Bardzo trudno jest znaleźć dorosłego, który miałby taką ży­wotność, wdzięk. Jeśli znasz kogoś o dziecięcej niewinności i niefrasobliwości - jest on mędrcem. Po wszystkich życiowych wzlotach i upadkach zdecydował na podstawie swojego do­świadczenia (a właściwie decyzja zrodziła się sama), że zanim przyjdzie pora umierać, chce być taki, jak był w dzieciństwie.

Uczę was, jak się rozluźnić, bo jest to jedyny stan, który uczy­ni z was mędrców. Nie pomoże wam w tym kościół, teologia, re­ligia - one nie uczą, jak się odprężyć. One usilnie namawiają do pracy, mówią, że dodaje wam ona godności. Używają pięknych słówek, aby was zniewolić, wykorzystać. Są w zmowie z innymi pasożytami, żyjącymi dzięki społeczeństwu.

Nie jestem przeciwnikiem pracy. Ma ona do spełnienia swo­ją pożyteczną rolę. Ale nie może zastąpić twojego życia! Jest oczy­wiste, że potrzebujesz pożywienia, ubrania, schronienia. Pracuj, aby to mieć, ale nie daj się uzależnić. Po zakończeniu pracy po­winien nastąpić czas wypoczynku.

Nie musisz zdobywać wiedzy na ten temat, jest to sztuka, którą posiadałeś już w dzieciństwie. Umiesz to robić, masz to nadal w sobie, ale uśpione.

                                                                                                                                                                                                    

                                                                                           OSHO

 

 

P.S. W moim przypadku musiało minąć kilkadziesiąt lat, zanim zamieszczone powyżej słowa Osho mogły zakiełkować. Po drodze przydarzyły się dwa długoletnie małżeństwa, trzykrotne znalazienie się na skraju bankructwa w biznesie, kilka innych zdarzeń życiowych dużego kalibru, aż w końcu osiągnąłem niezależność finansową.  I dopiero wtedy pozwoliłem sobie na kontemplowanie  wypoczynku. 

   Nie doceni bowiem sytości ten, kto nie był nigdy głodny.

Żeby docenić ciepło, trzeba choć raz porządnie przemarznąć.                                                                                                                                                                                            

piątek, 22 listopada 2024

O Biedzie

 


Było raz dwóch sąsiadów, jeden nazywał się Kukiełka, a drugi Kukiełeczka. Kukiełka był bardzo bogaty, a Kukiełeczka bardzo biedny, bowiem mieszkała u niego na piecu Bieda, podobna do sowy i co tylko chłop zarobił, to mu kradła i odnosiła bogaczowi. Zgniewał się Kukiełeczka, bo tak Bieda wypróżniła mu kąty, że nie było za co kupić ani kawałka chleba.



Zabrał więc ze sobą żonę, dzieci, strug i kawał deski, po czym wynieśli się do lasu.

Kiedy to Bieda zobaczyła, woła za nimi:

- Hej, a dokąd idziecie?

- A dosyć mamy biedy, idziemy do lasu.

Bieda się tylko roześmiała i powiada, że jeszcze przed nimi tam będzie.

Doszli uciekinierzy do rzeczki, położyli w poprzek deskę, przeszli po niej przez wodę, potem deskę zabrali, ale obejrzeli się i widzą, że Bieda goni za nimi, a niesie na plecach kłodę drzewa. Dobiegła do brzegu, przerzuciła kłodę, przeprawiła się na drugi brzeg i za chwilę była przy nich w lesie.

Patrzy Bieda, a Kukiełeczka ciosa drewniane kliniki – czopiki. Zapytała: - a po co robisz te czopiki – kliniki?

Kukiełeczka na to:

- Widzisz tę jodłę spróchniałą i dziuplę w niej? Schowam się przed tobą do dziupli, a otwór zabiję najlepiej pasującym czopikiem – klinikiem, bo mi życie przy tobie zbrzydło.

Bieda w śmiech:

- Cha, cha, toć ja wpierw do dziupli wskoczę i tam na ciebie poczekam.

Co powiedziawszy jednym susem wskoczyła do dziupli. Kukiełeczka tylko na to czekał, czym prędzej złapał deskę, zasłonił nią dziuplę, a sięgnąwszy do kieszeni po gwoździe, przybił deskę do jodły. Potem wrócili z żoną do domu, a Biedę zostawili w lesie. Już zaraz po drodze im się poszczęściło, bo znaleźli worek pieniędzy i odtąd byli bogaci.

Atoli Kukiełeczka co jakiś czas chodził do lasu, oglądał dziuplę i pobijał dodatkowe gwoździe, aby Bieda nie wyszła. Podpatrzył to Kukiełka i pomyślał, że sąsiad trzyma w jodle schowany skarb. Poszedł w nocy do lasu, oderwał deskę.

Uradowana Bieda od razu wskoczyła Kukiełce na plecy i zawołała: - mój ty wybawco! Już ja ciebie nie opuszczę!

I przeniosła się na stałe do Kukiełki, który w trymiga zbiedniał.       

 

                                                    Bajka polska

czwartek, 21 listopada 2024

Wianek bieszczadzki





Na teren zimowitów, gdzie była także część soczystej, nie skoszonej łąki pełnej kwiatów, doszedłem po godzinie, ponieważ musiałem zejść kilometr do drogi, potem dwa kilometry w bok i jeszcze kawał do góry.

Było parno i dalej chmurzyło się, a ja plotłem osnowę do wianka. Mijały minuty, ciemniało wyraźnie. Kiedy wianek z tego co rosło (chabry?), uznałem za gotowy, po raz pierwszy zagrzmiało. Tak całkiem niegroźnie, z daleka – Aniołki jadą z wodą, lubię jak burza mruczy – pomyślałem, a byłem jak widać zadowolony z siebie, tudzież z tego co jest.









Patrzę na te zdjęcia zadowolonego człowieka i przypomina mi się sentencja, którą forsuję od lat: Cieszmy się życiem. Sentencja jest słuszna, jedynie chodzi o stosowanie jej w realu. Czyli troista zasada Zaratustry, o której pisałem w książce "Sukces na giełdzie": pomyśl dobrze, powiedz co pomyślałeś, wykonaj co powiedziałeś.
Dziś bym jeszcze dodał: - i miej w dupie, co pomyślą o tobie inni.    
Tymczasem grzmiało częściej i coraz bliżej. Najpierw podeszła burza z lewa, potem z prawa, a wreszcie także z tyłu. Trzy burze? Poczułem się w jakby w saku.




W saku, czyli osaczony, co nie oznacza zaniepokojony. Spokojnie wdziałem moją starą koszulę łemkowską, pstryknąłem ostatnie uroczyste selfie, szybko spakowałem mameroły (w torebki foliowe a jakże) i zająłem się sprawną ewakuacją – grzmoty bowiem zaczęły przypominać kanonadę. 
Teraz plecak założyć i zejść do drogi. Zrobiło się ponuro. Wiatr ucichł, przyroda jakby wstrzymała oddech, tylko pioruny raz po raz waliły i błyskały. Naraz potężnie zawiało podrywając pył z drogi. Szedłem ci ja szparko, trzymając kierunek do wiaty nad Jeziorkiem Bobrowym. Pod dach miałem już niecałe dwa kilometry, kiedy spadły pierwsze wielkie krople. Początkowo miałem zamiar zabrać spod jałowca na górze zostawione tam rzeczy, przykryte karimatą ma się rozumieć, atoli bieszczadzka przyroda, jak wiemy, weryfikuje skutecznie wszelkie plany. Deszcz stopniowo przybierał na sile i moja cieniutka ortalionowa kurteczka z kapturkiem zaczęła przemakać niestety. Lało po prostu. Odpuściłem więc skręt w bok, skupiając się na dotarciu do wiaty. Już ją zobaczyłem w odległości może 150 metrów, kiedy otworzyło się niebo i na ziemię spłynął dosłownie wodospad.

 

środa, 20 listopada 2024

Cisza przed burzą





Kontynuacja reportażu z jednego dnia sierpnia 2024. Godzina pierwszego zdjęcia – 12.00, ostatniego – 15.30.

Cisza dzwoni w uszach. Nic się nie dzieje, myślę sobie: - Aniołku …. A Aniołek tylko czeka na takie życzenia delikatne jak powiew…. Posnułem się po najbliższej okolicy (upał ogromny, parno), potem wypadła drzemka w cieniu jałowca, a kiedy chmury zasłoniły słońce ruszyłem śmiało po kolejną zdjęciową opowieść.