Ach
te gwałtowne bieszczadzkie burze z piorunami, przeżywane w
namiocie.... Albo gdzieś w drodze....
Wspominam
tu swoją inicjację burzową przy dawnej strażnicy granicznej w Łupkowie, dziś własności Krystyny
Rados.
Wtedy
po raz pierwszy sfotografowałem chmury podobne do plastra miodu, które
zapowiadają: - Och! Będzie się działo!
Potem
doszło kilka podobnych nawałnic, bo na dzień dobry Bieszczady przywitały mnie w Łupkowie od razu nawałnicą, oraz kilkadziesiąt zwykłych letnich burz, które przetrwałem w czasie wielotygodniowych wędrówek tudzież biwakowań.
Tu
nadchodząca nad Wolę Michową wieczorna burza i mój pierwszy
piorun sfotografowany z okna Kołyby.
Mocno
wryła mi się w pamięć trzydniówka na biwaku pod Chryszczatą. Kiedy deszcz ustał, woda w potokach płynęła z hukiem i przesuwała łupki o
wadze kilkudziesięciu kilogramów.
A
przecież dwa potoki, które spływają z obu stron góry 686 i
wpadają do potoku rabiańskiego, mają do swych źródeł
może jeden kilometr i normalnie jest w nich wody po kostki.
Trzydniówka
– trzy dni deszczu non stop, trzy dni siedzenia w namiocie. Kiedy
po tak wielu godzinach opadu wychodzi słońce, a ty wstępujesz boso na
kipiącą wilgocią, świeżo umytą zieloność, wtedy raduje się każda komórka twego ciała!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz