środa, 27 listopada 2024

Poranek

Nareszcie staje się światło! A czas był najwyższy, bo już myślałem, że zrosnę się z ławką. To tylko brzask, ale już czuję się pocieszony. Zesztywniałem do imentu, wyskakuję więc ze śpiwora na kilka minut zdecydowanej gimnastyki. Po niej parę łyków zimnej wody na ocieplenie i zaczynam się cieszyć, że przecierpiałem dzielnie tę niecodzienną noc. (Chyba raczej nieconocną noc?)






 Karimata już obciekła, ale jeszcze wymaga suszenia, jak to gąbka.

Z każdą minutą wzbierał mi nastrój, być może z powodu że założyłem suche buty na te długie do kolan skarpetki zimowe, a na świecie zrobiło się nieco cieplej. 



Patrzę na czas zdjęcia z misiami: godz. 5 .05. Lubię piątki. Wychodzę na obejście najbliższego terenu.



 Luftwaffe fotografowało Bieszczady w 1944 roku.




Jest godz. 6.00. - wychynęło słońce! Od razu nastrój wystrzela, zupełnie jak pionowa świeca na giełdzie po dobrej wiadomości!  Właśnie minęły 24 godziny odkąd wysiadłem w Lesku, a ile się wydarzyło! Ruszam naprzód.


Wdrapuję się na znajomą górę z zasięgiem telefonicznym, kontaktuję z ukochaną żoną i wykładam na godzinkę mameroły do podsuszenia.



I znowu idę w tej straszliwej i cudownej samotności, atoli po drodze nie omieszkałem zajrzeć na teren zimowitów. Nie po to, by zobaczyć czy one nie wyrosły przez noc, tylko żeby odwiedzić wianek z chabrów, który tu zostawiłem uciekając przed burzą.


Wianek leży tam, gdzie miał leżeć. Trochę ci on jest zmechrany deszczem, ale nic to, na głowę jego i oto znowu mamy bardzo piękne zdjęcie człowieka zadowolonego.

Cieszmy się z małych rzeczy, bo w nich wzór na szczęście zapisany jest…. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz