Budzę się ze zdrowego, głębokiego snu i od razu nadpływa zadowolenie na
myśl, że tkwię w Jedynej Prawdziwej Świątyni.
Otwieram oczy i rejestruję, że dopiero dnieje.
Zamykam oczy, teraz tylko uszy pozostają otwarte.
Cisza jest tak absolutna, że znowu zaczyna dzwonić w uszach.
To się nazywa sto procent ciszy w ciszy.
Między innymi po to tu przywędrowałem.
Należy bowiem dbać o higienę psychiczną.
Nie musimy przecież non stop przebywać w stadzie.
Zero sieczki informacyjnej - telefon jeszcze wyłączony dla
oszczędności prądu - włączam go jedynie dla robienia zdjęć.
Internet wyłączony zawsze.
Poza tym niech każdy żyje jak chce, a teraz zobaczę, jaki świt się
szykuje. Schodzę do krzyża - pamiątki po Bitwie Karpackiej 1915.
Wieczorem
bezwietrznym, gdy czas jest już bardziej wilczy niż psi, a przyroda ucichnie,
czuję się tak otulony ciszą, jakbym miał pierzynę na głowie.
I
trwa ten dziwny, całkiem niepojęty czas, aż do pierwszego krzyku puchacza, który
mieszka u podnóża góry, gdzieś blisko terenu dawnego łemkowskiego cmentarza,
być może ma dziuplę w starej lipie – pomniku przyrody.
Od śniadania wędrowałem, mam dziś 20 km w nogach i apetyt wilczy. Gotuje się gęsta grochówka na boczku, oczywiście z jednym borowikiem.
Ugotowane, zjedzone, uczczone głośnym beknięciem.
Oczy się kleją - nie ma najmniejszych kłopotów z usypianiem....
Lipa stoi u podnóża góry 686 i ma grubo ponad sto lat, pamięta ciężkie walki Bitwy Karpackiej
1915 i ustanowionej tu na krótko, w czasie pierwszego Powstania przeciwko Lachom - Wolnej
Republiki Komańczańskiej.
Na polanie za tą lipą stały kiedyś retorty i to tutaj Darek Karaluch wypalał węgiel drzewny.
Stąd też chodził raz w tygodniu, także zimą (a wtedy śniegu bywało ponad człowieka), kilkanaście kilometrów do Baligrodu, po zaopatrzenie dla trzech wypalaczy - między innymi przynosił w plecaku pięćdziesiąt półlitrówek wódki.
Plus jakieś jedzenie.
Plus jakieś jedzenie.
A to razem trochę ważyło.
Był wpis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz